sobota, 1 lutego 2014

Archiwalia październik 2008 Tykocin, Jedwabne, Orla, Zabłudów, kirkuty, synagogi, cerkwie

Jedwabne


Link 21.10.2008 :: 18:56 Komentuj (2)
Jedwabne to typowo rolnicze miasto w woj. podlaskim, w powiecie łomżyńskim, siedziba gminy miejsko-wiejskiej Jedwabne...
Tak zaczyna się artykuł w Wikipedii.
 Krótką jesienną "wyprawę na Wschód" zaczęliśmy właśnie od Jedwabnego. Zapraszam do odwiedzenia tego miejsca.
































Dokładnie w miejscu, gdzie teraz stoi ta stodoła, była bożnica.

Wracamy do teraźniejszości.






























Podlasia czar


Link 24.10.2008 :: 13:37 Komentuj (0)
...widzisz brzezinkę za rzeko i słonko: jak z trawy wstaje, prostuje sie
na cztery łapy, przednie zadziera, wyciąga i po brzozach w górę,
czerwone lezie...
(E. Redliński, Konopielka)
Widać wielką dolinę, coś jakby łąki nad rzeką. To chyba Narew. A ta wieża, co miga w dni najsłoneczniejsze, to chyba kościół. Co to za kościół.  Może surażski. Może łapski. A może to pałac Kultury w samej Warszawie?
(E. Redliński, Listy z Rabarbaru).

Zapraszam do wędrówki po bocznych nadnarwiańskich drogach, gdzie błoto, piaski, laski i karaski.
Ale nie tylko.

Narew meandruje, tworzy liczne koryta.









Wieś Narew



Narew -stare i nowe.
Jak zawsze podwójne kliknięcie pozwoli uzyskać oryginalny rozmiar zdjęcia.



Charakterystyczne są pustki  na ulicach i placach małych kresowych miasteczek.
Nieco za wsią (miasteczkiem?) w głębi lasu udaje nam się odnaleźć zapomniany cmentarz.











Zaczęła się "kraina otwartych okiennic"

Puchły







Soce. Charakterystyczna zabudowa, domy ustawione są szczytami do drogi.





Trześcianka





Kraina przydrożnych krzyży...

...niekiedy kunsztownie malowanych.





Narew nam towarzyszy w całej wędrówce.







Zabludów  dawniej wielokulturowe miasteczko. Dziś senna wieś.

Ohel cadyka na zdewastowanym zabłudowskim kirkucie.

Orla - piękna barokowa synagoga. Przedwojenne zdjęcia tej synagogi można zobaczyć tutaj

Ile rąk dotykało tej klamki...







Pełna ludzi cerkiew w Bielsku Podlaskim.



 Warwara

Do zobaczenia w Tykocinie.



[Tykocin] Sztetl Tiktin


Link 26.10.2008 :: 18:54 Komentuj (1)
Wy, którym świat objawił się we Wrocławiu, Gdańsku czy Bydgoszczy, a
nie daj Boże, w samej Warszawie. Ci, którym w otwieraną po raz pierwszy
źrenicę oka wbiła się stalinowska strzykawa Pałacu Kultury. Czyli -
inni. To wy jesteście – oni! Małe miasteczko to na mapie jak
przypadkowy ekskremencik muchy śród skupisk ludzkich uprawnionych
magdeburskim przywilejem do szumnej nazwy – miasto. Ktoś, kto urodził
się kilka kroków od rzeki, plastycznej pojmuje dookolność, niźli ten,
któremu zawsze będzie dobrze w przewidywalnej przestrzeni akwarium. Ten
właśnie posiada genetyczny imperatyw nakazujący w wartkim strumieniu
płynąć tylko pod prąd. Z nurtem płyną jeno śmieci.

- Dywagował łagodnie Val B. – ongiś pierwszy hipis grodu Tykocin,
poprzez który transferowała z Białorusi via Bug wie gdzie swoje muliste
wody rzeka Narew. Pamiętny rok 1967. Jimi Hendrix szedł „All long the
watchtower” grając zębami na strunach białej gitary i grdyce epoki.
Epoki Beatlesów i Boba Dylana. Każdy z jego wyznawców czekał kiedy „...
zdradzieckie ci ognie zapalą, wtedy ty patrząc w dal, będziesz płynął
wśród fal, aż sam w końcu staniesz się falą”. I wtedy li tylko za
długie włosy i koszulę w kwiaty wywieźli go suką milicjanci prosto z
kawiarni kilka kilometrów za miasteczko. By wracając na piechotę
rozważył, iż Lenin miał inną fryzurę, a wyróżnić się można z totalnej
szarzyzny tylko przy pomocy jaskrawoczerwonego krawata i takiegoż doń
suplementu poglądów. Cóż, taki był urok i koloryt minionych czasów, a
barwny odmieniec na tym tle był zanadto widoczny. Bo w miasteczku, co
trzeba dokumentnie odnotować, wszystko jest policzalne. I odróżnialne.
I przewidywalne. Bo ścigać się można aż i tylko do kreski horyzontu.
Był tu samorodek artysta Backiel co palcami unurzanymi w barwnej brei
farb malował tak orgiastyczne fantasmagorie, że dla takich erotomanów
obraźników jak Miet Olszewski czy inny Bruno Blum bądź Valley`o,
mogłyby stanowić viagrę twórczą. Nad wodą letnimi wieczorami siadał
niespełniony tancerz baletowy Zygmunt i swój nieutulony żal do
Terspsychory transponował na serenady na trąbce. Grał, rzewna muzyka
niosła się niczym rzeczne radio, ludzie na obu brzegach zasłuchiwali
się. Był tak i lokalny głupek jak i ambitny dziennikarz, i ci
literalnie wszyscy niezbędni, których na potrzeby uniwersalnego dramatu
wydumywali tak Szekspir jak i Wyspiański. Czy Redliński, który o dobry
rzut kamieniem stąd, napisał kiedyś uznaną powszechnie „Konopielkę”.

A Val B. miał dzisiaj zaistnieć w nieznanej mu jeszcze roli przewodnika
turystycznego. Kolega poprosił. Tykocin to było „miasteczko-bajeczka”
jak ochrzciła je tutaj sama poetessa Agnieszka Osiecka. Kroniki
miejscowe odnotowały, że w mordowni „Narwianka” odważnie zamówiła
talerz zupy pomidorowej i literatkę wódeńki. A potem ruszyła w
miasteczko by zakochać się w nim. Perle podlaskiego baroku – jak
mawiają znawcy. A tak dla symetrii myślenia – czy można się zakochać w
takiej na przykład Gdyni? Idziesz Świętojańską w dół, i tam gdzie
kwadrans temu był przytulny antykwariat, już na rzeźnickich hakach drżą
świńskie golonki i podgardla w rytmie mknących traktem trajtków. W
miejscu Cafe „Metafora” - bank. Na Skwerze Kościuszki, na tle
dziurawego „Daru Pomorza,” rozwibrowana szarańcza turystyczna (nalot
jak mówią Kaszubi) z Wrocławia, Częstochowy i Bydgoszczy, kupując
muszelki, bursztyn, lusterka i paciorki, obżera się hamburgerami.
Jednym słowem – ohyda. A w Tykocinie taki turysta ma od chwili
przyjazdu wielce poważny dylemat religijny. Czy zacząć paść oczęta
rokokiem kościoła, czy może napawać się pięknem rotundowej synagogi?
Sam prezydent Izraela Chaim Herzog wpisał do księgi, że „czuje się tu
obecność Boga”. Po polsku, zali rodzina jego z miasteczka spod
nieodległej Łomży wywodzi. A mówiło się, że i meczecik tatarski tu też
był. Bo po cerkwi pozostała tylko ulica Zacerkiewna. Ot szczegóły, ale
cała nasza vistość to algebra takich szczegółów. – Pokażę im najpierw
tamożnię czyli dawny carski urząd celny. Zawiadywała nim rodzina
Ezofowiczów. –Tak, tak – państwo się nie mylą Meir Ezofowicz ten z
tytułowego dzieła Elizy Orzeszkowej to tutejszy...bo Elizie opowiedział
historię tego rodu celników sam Józef Ignacy Kraszewski, który tu wpadł
do dworku Zygmunta Glogera... rozpędził się Val... – Ba! Ale kto z nich
w Izraelu teraz czyta takie lektury? – zreflektował i nieco wyhamował.
Gdzieniegdzie czytają, bo jak był ostatnio na wycieczce w Gdyni, to
znajomy literat Hil, przekonywał go fraszką, że w 3Miasteczku „dzień
zaczyna się od Hwina”. Tubylcza inteligosfera jest gotowa już od świtu
sycić włókna asocjacyjne jakimś jego foremnym i kalorycznym
moralitetem. Hmm... „Neron był ewidentnie artystą. A Rzym spłonął bo
strażacy nie mieli jeszcze patrona – świętego Floriana. Tak to
ewidentnie widać, jak chrześcijaństwo nie nadążało za
sztuką”...Intele-tango z Venus z Milo...Dalej? Proszę... „Grass był w
SS. To co? W ogólnym rachunku zysków i strat” - przekonuje sezonowy
poprawny politycznie 3Miejski wieszcz. Relatywizm = ważenie =
handel...Etc...etc. – skrzywił się na toVal B. i sięgnął po podręczny
notes gdzie sygnowana wczorajszą datą tkwiła „Saga o jaćwieskiej
księżniczce Tagoi”. Wczoraj skończył ją pisać i doznał wtedy uczucia
ewidentnej satysfakcji. I ulgi. Bo zaczęło się to od wyłowienia z Narwi
rekwizytu sprzed dziesięciu co najmniej wieków. Chwila nieuwagi przy
spinnigowaniu i kotwiczka zahaczyła o dno i coś jeszcze. Była to
misternie kuta tak zwana listkowa klamra. Jaćwieska – jak ocenił
znajomy muzealnik. Val B. udał się do rymarza (taki zawód jeszcze
istniał i funkcjonował tutaj) gdzie zażyczył sobie dopasowania doń
solidnego rzemienia. Pas jaćwieskiego wojownika wyglądał okazale, ale
sprawa się jak to mówi – zapętliła. Val przed zaśnięciem miał zwyczaj
tworzyć pajęcze struktury przyszłych opowiadań czy metafory do satyr,
pamfletów i epigramatów. Teraz, dociekając historii klamry w ogóle nie
mógł zasnąć. Tworzył wizje grodu zdobywanego przez Jaćwingów. Bitwy i
rzezie na wałach obronnych. Wyobraźnia niosła mu też jakieś
fantasmagoryczne pojedynki wojów potykających się o rękę jakiejś
księżniczki. Postać kobieca miała czytelne rysy Barbary Radziwiłłówny,
która po śmierci męża Olbrachta Gasztołda zarządzała tykocińskim
zamkiem. Aż w Wilnie poznała Zygmunta Augusta. I przybyli już razem do
Tykocina, by stąd panować. I kochać się... Te natrętne migawki z
jakiejś przeszłości mieszając się ze szmatławą na ogół dookolnością
Made in Polant przepoczwarzały się w sny na jawie i bez barbiturantów
Morfeusz nie chciał przychodzić. Aż do wczoraj, kiedy to z mózgowych
włókien asocjacyjnych poczęła nieuchronnie spływać na papier rzeczona
saga o księżniczce. Ochrzcił ją Tagoja. I pisał. I ku zdumieniu autora
dość długiego wierszydła (acz jeszcze w brudnopisie) sen ostatniej nocy
przyszedł jak po czteropaku mocnego portera. Coś w tym musiało być...

Wycieczka, którą miał Val B. pilotować była jak większość tu
przybywających, z Izraela. Przed wojną żyli tu zgodnie Polacy i Żydzi.
I jedni i drudzy szczycili się swoimi znakomitościami. Gdy tu umierał
Łukasz Górnicki, wielki pisarz i bibliotekarz królewski, to w tym
czasie rodziła się już Rebeka Tiktiner, by tu też stworzyć traktat
filozoficzny „Meneketh Ribhka” o wychowaniu i obowiązkach kobiet. Poeta
składający rymy w idisz, Ibrahim Siemiatycki, szpanował garniturem
szytym w niedalekim Wilnie. U Cohena. Tak - tak – dziadka Leonarda.
Świat jest mały, a monstrualne metropolie tylko z pozoru są wielkie.
Zresztą to co zbyt wielkie, w kosmosie zapaść się musi z czasem w
czarną dziurę czy białego karła – a małe zawsze jest piękne. I
niepowtarzalne jak meteor. Jak to twierdzą przyrodnicy – w miasteczkach
chętniej żyją motyle – w miastach osy. Wielki potop sowietów wlał się
do Tykocina 17-tego września 1939r. Stefan Czarniecki – stracił wtedy
prawicę ze złotą buławą. Hetman wykuty z piaskowca jest pierwszą figurą
pomnikową (świecką) - w Europie. Czesał on stalową różdżką Podole
niespokojne, dał łupnia Szwedom, a i dzisiaj przydałby się taki
„bezkompromisowy zamordysta” w euroniedorzeczu Odry i Narwi...zamyślił
się Val B. – O! Pokażę im najpierw alumnat. XVI wieczny przytułek dla
bezdomnych żołnierzy Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Teraz jest tam
hotel, prowadzi go emerytowany proboszcz. Całkiem niedawno grono
przyjaciół Vala, zwane Zakonem Dylanitów, zrobiło tutaj zlot. I
proboszcz był tego wieczora całkiem udatnym kelnerem. Bo...ten alumnat
kupiła parafia, a widocznie za zasługi, część tego zabytku klasy zero –
hierarcha z kurii proboszczowi podarował. Nie , nie oddał – sprzedał za
złotówkę. Tak zwaną symboliczną. W imieniu parafii miał dokonać tego
wikariusz, czyli podwładny kupującego. Ale gdzie by miał głowę do
takich operacji b.proboszcz. Zapomniał nawet tą złotówkę uiścić. On już
się martwił, że przyjeżdża doń na polowanie sam arcybiskup polowy. A że
słabo purpurat strzela to ...może mu zajęcy dostrzeli dyrektor banku
rolniczego. Jak to w małym miasteczku...- Proboszcz zna języki to i sam
coś ciekawego opowie tym z Izraela, wędrującym po Polsce śladami
dziadków. - Upewnił się Val B. co do koncepcji cicerone w sutannie. A
propos sutanny. To zupełnie przypadkowo błysnął mu teraz kadr z
przeszłości. Religii uczył go ksiądz Michał Czajkowski. Przypadek?
Czyżby?!..Religia jeszcze była wtedy w szkole. W tymże budynku dawnego
sądu kasztelańskiego ojciec Dawida Warszawskiego domalował wąsy na
portrecie cara. I musiał uciekać „z Tykocina za ocean”. I taki jest
tytuł książki, którą skrybnął Bolesław Gebert – założyciel
komunistycznej partii USA. – Tu zna się wszystkich, a w dużym mieście
ludzie nie znają nawet sąsiada z klatki schodowej. A czy ktoś podumał
nieco nad samą perfidią kondensacji semiotologicznej - „klatka
schodowa”. Deminutyw z założenia. Brzmienie odpadowe. Wydźwięk
więzienno-przestrzenny. – Ech – splunął. Przez lewe ramię bo był
prawicowcem. Przesądny nie był ale... Kiedy tak deliberował na stary
rynek zajechał luksusowy autokar firmy Man z men&women from Israel.
Val B., który amatorsko tłumaczył Shelley`a na nasze, witał
wysypujących się z blaszanego wieloryba autokaru – turystów z krainy
Jonasza: – Welcome in sztetl Tiktin – łącząc język Szekspira z idisz.
Znakomitą większość stanowili młodzi, smagłolicy, smolistowłosi płci
obojga, tak na oko osiemnastolatkowie. Było i kilkoro starszych,
wysiadali jako ostatni, jakby z obawą. Młodzi w niewielkich myckach na
czubkach głów emitowali zeń decybele jak na targu czy dyskotece. Val B.
wśród nich namierzył wysoką, ciemnobrewą, wyróżniającą się piękność o
migdałowych oczach. – Czy jesteś może kuzynką Racheli Tiktin z
Hollywood? – spytał z uśmiechem. – Tiktin to w idisz – Tykocin i
przodkowie tej gwiazdy są z Tykocina – dodał z przekonywującym
aktorstwem.

- Niestety nie. – odpowiedziała indagowana. - Nazywam się Eva Naftali i
jak wiem to z opowiadań, ktoś z dalekiej rodziny dziadka był znanym
poetą u was. Tyle, że w Warszawie. Ale nie tylko dlatego tu teraz
jestem. Po lukrowanym krakowskim Kazimierzu – Tykocin ma być ponoć
taki, jaki i bywał przed wojną. – ripostowała skrótowo dziewczyna.

- Tak się składa Evo, że tym prześwietnym poetą z biblijnego rodu
Naftali to może być li tylko Jonasz Kofta, zmarły osiemnaście lat temu.
Znałem go. Bywał tu w Tykocinie. – dodał .

Ta niespodziewanie odkryta relacja konkretu i przestrzeni, enigmatu i
teraźniejszości skutkowała natychmiastową ciszą rozgadanej młodzieży.

Val B., wszakże dzisiaj przewodnik, natychmiast to wykorzystał.

– Małe miasteczka są jakby stworzone do dramaturgii istotnych,
symbolicznych wydarzeń. Tykocin czy Anatewka. Zważcie państwo, że chyba
prawie wszystkie cuda wydarzyły się w małych miasteczkach.

- Nieco chyba się zagalopowałem – zreflektował się z uśmiechem.

- Niezupełnie. Wcale pan się nie zagalopował, cuda tu się zdarzają –
czystą polszczyzną zwrócił się do wprost do przewodnika szczupły stary
człowiek stojący za plecami młodzieży.

- Chwilkę, proszę pana – dodał pospiesznie, by już po hebrajsku zwrócić
się do wycieczki. Młodzi w coraz większym skupieniu słuchali starszego,
mocno gestykulującego pana, który z dozą szczerego wzruszenia coś im
sugestywnie i głośno perorował.

Eva przesunęła się nieco w stronę Vala i ściszonym głosem tłumaczyła:
„pan Gerszon urodził się i mieszkał w Tykocinie. O, ten dom na
północnej pierzei rynku... - Rzeczywiście w tym domu był onegdaj sklep
żelazny Gerszonów – konstatował również zaskoczony przewodnik. Autor
totalnej siurpryzy skończył tymczasem objaśnienia dla młodych i teraz
zwrócił się do Vala B.:

- Nazywam się Aszer Gerszon i urodziłem się w tamtym domu. – pokazał. -
I kiedy w sierpniu 1941r. Niemcy spędzili wszystkich Żydów na plac
przed kościołem...Tam przed pomnik Czarnieckiego. Tak, to był 24-ty
sierpnia. My wtedy nie wiedzieliśmy, że w lesie pod Łopuchowem są już
wykopane głębokie doły dla nas. Ja miałem trzynaście lat. Szedłem z
mamą ulicą Złotą, z rynku właśnie na plac gdzie już byli wszyscy. I
gdzieś koło piekarni kuzyna Choroszuchy mama popatrzyła mi tak dziwnie
przenikliwie w oczy i powiedziała:

- Aszer, ty już po Bar Micwa, ty jakby dorosły, wróć i sprawdź bo ja chyba nie zamknęłam porządnie sklepu na skobel.

Uścisnęła mnie szybko i mocno i pchnęła w takie przejście do ulicy

Browarnej. Tą małą, cichą uliczką wróciłem do domu od strony rzeki.

Dębowe solidne drzwi sklepowe były zawarte na skobel i kłódkę.

Zrozumiałem. I nie poszedłem na plac. Z tamtego małego okienka na

Strychu – wskazał niewielki romb pod kalenicą – widziałem jak

esesmani eskortowali cały ten jakby pochód nie wiadomo dokąd.
Kilkanaście lat temu zobaczyłem na scenie Hajfie „Skrzypka na dachu”.
Musical. I oniemiałem. Jak z Anatewki, Żydzi tak samo wychodzili wtedy
z Tykocina. Na czele przed wszystkimi szedł skrzypek i grał. I za nim w
milczeniu szedł cały sztetl Tiktin. Prosto spod Wiatrakowej Góry za
Tykocin do łopuchowskiego lasu...- jakby zakończył zdanie.

– A pan, miał wtedy tylko kilkanaście lat. – wtrącił mimowolnie przewodnik Val B.

– Cóż tam ja? – kontynuował Aszer Gerszon – kilka dni tułałem się po
lasach, aż dotarłem do dalszej rodziny w Knyszynie. Potem Szwecja, USA
i w końcu końców – Izrael.

– Wydarzeń i życia na nie jedną dobrą książkę – zauważył Val B.

– A po co komu książka – ja żyję – zripostował Gerszon – wpatrzony w
rząd starych domków z północnej strony rynku. – O widzi pan – wskazał
palcem. Na otwartych, tak zwanych dwuskrzydłowych solidnych dębowych
wierzejach, wisiał ciężki skobel. Solidny płat stali kuty ozdobnie.

– Teraz te rekwizyty jak i te kamieniczki to zabytek – uzupełniał przewodnik.

– A ja nic do nich nie mam. Ja tylko chcę wyjechać z Tykocina z takim
właśnie - skoblem. Jest tu jeszcze jakiś porządny kowal? – spytał.

– Jest. I to bardzo porządny. Jak w każdym przyzwoitym małym miasteczku.

Tadeusz Buraczewski


Narew pod Tykocinem.

Plac Stefana Czarnieckiego przedwieczorny. Tykocin już wymarł.





Po godzinie 17 w Tykocinie nie spotkasz żywej duszy.
Najwyżej snują się duchy...

Synagoga.

Szałas zbudowany na święto Sukot.





Ulica Browarna.

Kościół Trójcy Przenajświętszej.









Wszędzie spotykamy ślady przeszłości.





Tykociński cmentarz...





...żydowski jest profanowany i bezczeszczony. Mimo ogrodzenia stał się pastwiskiem dla krów.

Łopuchowo - miejsce wymordowania tykocińskich Żydów.





Nie wiem, czy wrócę do Tykocina. Jestem przekonana, że chociaż raz w życiu trzeba odwiedzić to dziwne miasteczko nad Narwią.




Mgła...


Link 27.10.2008 :: 20:56 Komentuj (0)
...zasnuła Wielkopolskę.





Pora wyruszyć w poszukiwaniu jesiennego słońca?

1 komentarz: